Działo się to dawno, dawno temu, za panowania Zygmunta Augusta, czyli prawie przed 500 laty.
Sławne w całej Polsce poznańskie targi i jarmarki sprawiały, że skarbiec miejski pęczniał od
wnoszonych opłat i podatków.
A że czasy były spokojne, to rajcy uchwalili, by na rozbudowywanym właśnie ratuszu zamieścić
okazały zegar, który wszystkim mieszkańcom będzie wydzwaniał godziny i kwadranse.
Wykonanie zegara zlecono słynnemu w całej Europie zegarmistrzowi z Gubina.
Po wielu miesiącach pracy dzieło było gotowe i postanowiono je uroczyście zaprezentować.
Zaproszono burmistrzów z innych miast Wielkopolski, stawili się wszyscy rajcy, nawet sam wojewoda
wielkopolski zapowiedział swój przyjazd.
Od rana na Rynku kłębiły się tłumy, spragnione obejrzenia nowego zegara, który już od paru dni był
zamontowany na wieży i szczelnie zakryty przed oczami ciekawskich.
Dla zaproszonych gości szykowano wielka ucztę w Ratuszu.
W największej Sali rozstawiono stoły, a szef kuchni, imć pan Gąska od rana miał pełne ręce roboty: to
trzeba z piwnicy wyciągnąć szlachetne napitki, a to przypilnować, by ciasta nikt nie podjadał, a
najważniejszym zadaniem było przygotowanie głównego dania: pieczeni z sarny, ulubionego
przysmaku wojewody.
Dobrze przyprawione mięso kręciło się na rożnie, raz po raz polewane masłem, by nabrać
odpowiedniej kruchości, a smakowite zapachy rozchodziły się po całym gmachu.
Kuchcika Pietrka aż skręcało od tych aromatycznych woni. Biedaczek od samego rana ledwie kęs
chleba zdołał przełknąć, bo mistrz Gąska co chwilę ganiał go po całym mieście w poszukiwaniu
brakujących składników i przypraw.
Liczył, że kucharz pozwoli mu choć trochę posilić się w oczekiwaniu na rozpoczęcie uczty.
Naglę rozległ się dźwięk trąbki i krzyk wśród pospólstwa: Jadą, jadą!
Pilnuj rożna, krzyknął do Pietrka kuchmistrz i pobiegł zobaczyć przyjazd dostojnych gości.
Chłopiec przez chwilę staranie polewał sarninę tłuszczem, ale ciekawość zwyciężyła i sam podszedł do
okna, by zobaczyć wspaniałe powozy zaproszonych oficjeli.
Nagle stało się coś strasznego!
Rożen wysunął się z uchwytów i na wpół upieczony udziec runął prosto w palenisko!
W jednej chwili całe pomieszczenie wypełnił czarny, gryzący dym, a przerażony chłopiec zaczął
krzyczeć wniebogłosy: pali się, pali się!
Gdy pan Gąska przybiegł na ratunek, było już za późno!
Z wykwintnej pieczeni został tylko zwęglony kawałek…
Zrozpaczony mistrz wytargał kuchcika za uszy, a potem zaczął krzyczeć z rozpaczą: co ja teraz pocznę,
wojewoda lada moment tu będzie, a ja nie mam co podać na stół!
Gdy już trochę ochłonął, zawołał Pietrka, kulącego się ze strachu w kącie i powiedział: masz tu dukata, leć w te pędy do kramów rzeźnickich i kup ćwiartkę cielęciny, zrobimy nową
pieczeń!
Chłopiec otarł łzy i pobiegł w stronę jatek. Ale to przecież była niedziela i wszystkie kramy zamknięte
na głucho, a ich właściciele już dawno czekali pod Ratuszem na rozpoczęcie uroczystości!
I co teraz? Pan Gąska ani chybi każe wtrącić mnie do lochu, gdy wrócę bez mięsa!
Nagle za plecami usłyszał głośne beczenie. Obejrzał się i na łące za kramami ujrzał dwa białe,
tłuściutkie koziołki.
Bez zastanowienia chwycił powróz, do którego były przywiązane i popędził w stronę ratusza.
Panie majster, panie majster! – krzyczał z daleka, cielęciny nie ma, bo wszystkie jatki już zamknięte,
ale złapałem te dwa koźlaki, z nich tez można zrobić pieczeń!
Zuch chłopak! – zawołał uradowany kucharz, rozpal ogień na nowo, a ja wezmę tylko nóż i zrobimy
taką pieczeń, że sam jaśnie wojewoda nie rozpozna, że to nie sarnina!
Pietrek rozwiązał linę koźlętom, a one jakby tylko na to czekały!
Z radosnym bekaniem skoczyły do otwartych drzwi i hyc na schody!
Kuchcik ruszył z nimi, ale koziołki były szybsze!
Umknęły na samą górę wieży, a potem na gzyms nad zegarem, gdzie żaden człowiek bez drabiny się
nie dostanie!
Po chwili do Pietrka dobiegł zadyszany imć Gąska i gdy spojrzał na stojące na gzymsie koźlaki z
wielkim lamentem zawołał:
Taka widocznie jest wola boska! Już nic nas nie uratuje! I załamany schował twarz w dłoniach.
Dokładnie w tym samym momencie przed ratuszem zadudniły końskie kopyta. To jaśnie Pan
wojewoda zajechał na uroczystość.
Przed budynkiem witał go burmistrz wraz z małżonką. Ledwie zaczął swą mowę, gdy hen wysoko coś
zabeczało przeraźliwie!
Zdumieni goście zadarli głowy ku górze i własnym oczom nie chcą uwierzyć!
Na wieży ratuszowej, tuż nad zegarem stoją na gzymsie dwa białe koziołki, bodą się rogami i beczą
przy tym radośnie!
Po chwili z ratusza wybiegł pan Gąska, ciągnąc za ucho Pietrka.
Obaj przypadli do kolan wojewody, a kuchmistrz zaczął gorączkowo opowiadać całą historię o
nieudanej sarniej pieczeni, błagając przy tym o wybaczenie!
Chmurne z początku oblicze wojewody w miarę opowieści zaczęło się rozjaśniać, a gdy usłyszał o
ucieczce koziołków na wieżę nie mógł już powstrzymać śmiechu!
Ha, ha, to ci heca! Krzyknął tak mocno, że z uciechy wielki brzuch zaczął mu się trząść pod kontuszem!
I tak wielka afera zamieniła się w powszechną wesołość!
Burmistrz wysłał strażników, by zdjęli koziołki z wieży, a w wielkiej Sali odbyła się wspaniała uczta,
choć już bez sarniej pieczeni.
W końcu doszło do uroczystej prezentacji zegara, zdjęto materiał zasłaniający do tej pory całe
urządzenie i zegarmistrz jął pokazywać wszystkie funkcje skomplikowanego mechanizmu.
Wielki zegar nie tylko wydzwaniał godziny, ale tez na osobnych, mniejszych tarczach pokazywał
miesiące i fazy księżyca.
Burmistrz i wojewoda, zachwyceni precyzyjnym czasomierzem zobligowali twórcę do dołączenia
urządzenia błazeńskiego, które miało upamiętnić dzisiejsze wydarzenia.
Zegarmistrz słowa dotrzymał i po kilku miesiącach na wieży ratusza pojawiły się dwa białe koziołki,
które po wybiciu każdej pełnej godziny wybiegały z okienka i ku uciesze gapiów trykały się zabawnie
rogami.
Następne stulecia nie były łaskawe dla miasta, Poznań nawiedzały pożary i powodzie, obce wojska
niejednokrotnie spustoszyły miasto, ale białe koziołki po dziś dzień, punktualnie w południe
przypominają zabawną historię sprzed pól tysiąca lat.